Jerzy od telewizora

| 21 lut 2020  07:40 | Brak komentarzy

W telewizji umiał zrobić wszystko. Absolwent łódzkiej filmówki (1956) wymyślał widowiska rozrywkowe, pisał scenariusze, tworzył seriale (nieśmiertelne „Wojna domowa” i „Czterdziestolatek”), reżyserował spektakle („Rewizor” nagrywany z wolnej ręki z Tadeuszem Łomnickim), prowadził transmisje, dyrektorował festiwalowi piosenki w Sopocie, kiedy trzeba było to i zagrał.

Wkroczył do telewizji przebojem wraz z Bogumiłem Kobielą i Jackiem Fedorowiczem. Ich programy rozrywkowe „Poznajmy się” i „Małżeństwo doskonale” oglądała cała Polska i pękała ze śmiechu.

Znaliśmy się od zawsze, a to za sprawą serialu teatralnego „Dobranoc tato” wedle Williama Saroyana z początku lat 60. Nie był to pierwszy serial teatralny Gruzy, wcześniej zrealizował „Idy marcowe” z Gustawem Holoubkiem w roli głównej.


„Dobranoc tato” to było pięć odcinków rozmów ojca i małoletniego syna – ojcem był Andrzej Łapicki, synem – ja. Serial przypadł widzom do gustu, powtarzano go trzy razy z rzędu i wszyscy jego bohaterowie: Łapicki, Gruza i ja zostali wyróżnieni dorocznymi nagrodami Włodzimierza Sokorskiego, ówczesnego szefa Radiokomitetu, a Łapicki dodatkowo zdobył „Złotą maskę” w plebiscycie „Expressu Wieczornego”. Potem serial popadł w zapomnienie – tak dalece, że nawet nie został uwzględniony w solidnie prowadzonym przed portal Film Polski rejestrze dokonań filmowców ani w spisie dokonań telewizyjnych na portalu e-teatr.

O serialu przypomniał podczas wieczoru wspominkowego w Teatrze Małym sam Jerzy Gruza, pokazując fragmenty jednego z odcinków. Wtedy miałem okazję obejrzeć go po latach.

Potem wystąpiłem jeszcze w Jego „Kobrze” „Pomyłka, proszę się wyłączyć” (1964), spektaklu rewolucjonizującym narrację – jego rytm wyznaczał stukot przejeżdżającego pociągu, a cała akcja właściwie skupiała się na prowadzonych przez bohaterkę, przykutą do łóżka kobietę (Aleksandra Śląska) rozmowach telefonicznych. W następnych „rewolucyjnych” spektaklach Gruzy już nie brałem udziału, ale szczerze podziwiałem. Przede wszystkim genialnego „Mieszczanina szlachcicem” z Bobkiem Kobielą. Po latach Jerzy Gruza, poproszony przeze mnie, aby napisał coś o obchodzącym jubileusz byłym dyrektorze Teatru TVP Henryku Bieniewskim tak wspominał ten spektakl w opublikowanej okolicznościowej książeczce:

„Pamiętam jego [tj. Henryka Bieniewskiego – przyp. mój] rumianą twarz i sympatyczny uśmiech. Witał każdego w swoim gabinecie dyrektorskim telewizji polskiej jakby mu to sprawiało przyjemność i satysfakcję. Przychodziło się do niego jak w odwiedziny do dobrego i życzliwego znajomego.
Przymierzałem się do Mieszczanina szlachcicem. Wiadomo było, że to dla Kobieli. Ale z Kobielą nie było łatwo. Najpierw musiał wiedzieć, czy pan Jourdin to dużo tekstu. Mówiłem, że skrócę. Zresztą pan Jourdin powtarza wszystko za innymi. Aha, to dobrze. Będę tylko powtarzał. Zgoda. Uzgadniam z dyrektorem termin realizacji. Dostosowujemy go do zajętości głównego aktora. Żmudnie uzgadniamy to z innymi, bo tam jest plejada gwiazd: Gołas, Rudzki, Krafftówna, Zawadzka, Pawlik… Kilkakrotnie odwiedzam pana Henryka w tej sprawie… Wszystko dla sztuki. Wreszcie mamy termin. Po czym okazuje się, że Kobiela w tym czasie występuje u Wojewódki w Ameryce. Od początku „a piać” z dyrektorem nasiadówki. Ale ciągle z życzliwością i uśmiechem. Na szczęście udało się. Warto było”.

Henryk Bieniewski pamiętał to trochę inaczej – to on zadzwonił do Gruzy z propozycją reżyserii „Mieszczanina szlachcicem”. A to dobre jest? – zapytał Jerzy Gruza najwyraźniej niezorientowany. Dobre – odpowiedział Bieniewski – przyślę panu egzemplarz. Przysłał i wkrótce usłyszał głos reżysera w słuchawce: Biorę to.

Reszta się zgadza.

Nasze ścieżki wielokrotnie się przecinały. Snuliśmy nawet plany jakiegoś wspólnego programu telewizyjnego, ale nic z tego wyszło. Przez pewien czas Jerzy Gruza pisywał felietony do „Tele Tygodnia”, kiedy byłem naczelnym tego magazynu. Prowadziłem z Nim spotkania podczas festiwalu Dwa Teatry w Sopocie, bywał na galach TeleMasek, odebrał Złote Spinki za całokształt osiągnięć podczas jednej z edycji TeleKamer – nagrodę wymyśliła Nina Terentiew.

Spotykaliśmy się na premierach teatralnych, Gruza lubił bywać, chociaż zdarzało mu się z przedstawień wymykać podczas przerwy. Jeśli zostawał, królował na bankietach, zawsze otoczony przez przyjaciół i znajomych Królika. Sypał anegdotami jak z rękawa, ale coraz rzadziej.

– Nie będę już opowiadać anegdot – powiedział mi kiedyś – podsłuchują, chyłkiem nagrywają i publikują jak swoje. A ja z tego żyję.

A jednak i tak opowiadał. Jedną z ostatnich, jaką zapamiętałem, dzielił się na bankiecie po premierze w Teatrze Polskim:

„Dzwoni do Bohdana Łazuki impresario ze Stanów. Zachwala miejsce, gdzie zaprasza, warunki pobytu, hotel, klimat. Wszystko ma być znakomicie. Trwa to dość długo i wygląda malowniczo. Nareszcie Łazuka pyta: Coś mi zdaje, że pan nie ma pieniędzy na honorarium – No, rzeczywiście, nie mam – przyznaje impresario. Ale oferta jest prima”.

Pod maską ironisty skrywał Jerzy Gruza duszę wrażliwca, snującego poważne refleksje o świecie i przemijaniu. Świadczy o tym tom jego opowiadań „Najpiękniejsza. Opowiadania z nieoczekiwanym zakończeniem” (2011). Ostatnie opowiadanie z tego tomu, „Komiwojażer Dycha świętego” kończyło się tak:

„Przez nieopatrznie uchylone drzwi do ogromnej sali, na tle okna leżał mężczyzna na ceratowym łóżku nago. Z rekami skrzyżowanymi na piersi i brzuchem sterczącym do góry. Od okna biło mlecznosine światło, był już zimny, ale pogodzony z Bogiem. Patrzył na ten obraz zdumiony, oglądając sam siebie”.

Tomasz Miłkowski

[Na zdjęciu: Z Jerzym Gruzą w Teatrze Małym, 2003]

Facebooktwittermail

Komentarze

Pozostaw komentarz: